niedziela, 17 lipca 2016

Rodzinnie w Rudawach Janowickich

[Maj 2016]

Z reguły jeżdżę w góry po to, aby po nich chodzić. Tym razem jednak było inaczej gdyż w Rudawy Janowickie pojechałem spędzić miło czas z rodziną w osobach mojej żony Ani, mamy, teściowej i Wiktorii - kilkuletniej córki mojej kuzynki. Na miejsce naszego pobytu wybrałem agroturystykę Karkonoska Chatka w Kostrzycy stanowiącej dobry punkt wypadowy do Karpacza oraz w same Rudawy. Skład osobowy i preferencje poszczególnych członków wycieczki wykluczały oczywiście dłuższe wędrówki jednak korzystając z nadarzającej się okazji postanowiłem wykazać chociaż niewielką aktywność w terenie, co też udało mi się zrealizować.


Pierwszego dnia popołudniu postanawiamy wybrać się na wspólny spacer u podnóży Skalnika. Dojeżdżamy autem do Kowar, a następnie zgodnie z przebiegiem zielonego szlaku kierujemy się w stronę szczytu. Samochód parkujemy przy budynkach leśnictwa znajdujących się przed szlabanem i nieśpiesznym tempem ruszamy szeroką leśną drogą, którą następnie będziemy schodzić.





Kolejnego dnia moja mama z Wiktorią postanawiają zostać w Kostrzycy, a w ciągu dnia wybierają się na wycieczkę do Karpacza. Teściową odwożę na spotkanie z jej kolegą z którym udadzą się na zwiedzanie Kolorowych Jeziorek, a ja z Anią jedziemy na Przełęcz Karpnicką, z której planujemy podejść na Sokoliki. Auto zostawiamy na parkingu i ruszamy w kierunku Szwajcarki. Przyzwyczajeni do większych odległości w górach z zaskoczeniem witamy widok schroniska które pojawia się przed nami niespodziewanie szybko. Dalej niewymagającą ścieżka udajemy się prosto w stronę Sokolika mijając po drodze głównie rowerzystów i oczywiście wspinaczy oblegających każdą większą ścianę w okolicy. Pod Sokolikiem robimy sobie krótką przerwę i wąskimi, krętymi schodami wychodzimy na platformę widokową znajdującą się na szczycie. Następnie po nacieszeniu oczu wracamy tym samym szlakiem którym przyszliśmy. Po drodze rozważamy jeszcze podejście na Krzyżną Górę, jednak rezygnujemy z niego aby nie nadwyrężać osłabionych powięzi Ani.

Sławojka pod "Szwajcarką" z gatunku tych prawdziwych - najpierw czuć, później widać








Sokolik Duży w pełnej okazałości

Chwila odpoczynku


Panorama z Sokolika

Panorama z Sokolika

Panorama z Sokolika

Panorama z Sokolika

Panorama z Sokolika

"Szwajcarka"

Po zejściu na Przełęcz Karpnicką jedziemy pod Kolorowe Jeziorka zabrać stamtąd teściową oraz jej kolegę, których następnie zostawiam wraz z Anią w Jeleniej Górze. Ja natomiast zawracam w kierunku Czarnowa z którego będę już sam podchodził na Skalnik. Auto parkuję trochę poniżej Agroturystyki "Czartak" będącej kiedyś schroniskiem i powoli ruszam w górę. Po minięciu ostatnich zabudowań oraz bramy Rudawskiego Parku Krajobrazowego niebiesko-zielone znaki którymi się kieruję odbijają w prawo prowadząc mnie umiarkowanie stromym zboczem Skalnika. Szlak jest na całym odcinku zalesiony, a ewentualne prześwity w roślinności odsłaniające widoki pojawiają się dopiero w jego wyższych partiach. Dosyć szybko udaje mi się dotrzeć do rozdroża Pod Skalnikiem skąd podchodzę jeszcze na punkt widokowy zatrzymując się na nim chwilę. Zastanawiam się nad powrotem czerwono-zółtym szlakiem, a następnie drogą leśną jednak w tym samym momencie dzwoni Ania - czekają już na mnie w Jeleniem Górze. W tej sytuacji schodzę więc najszybszą drogą (czyli tą którą przyszedłem) kończąc jednocześnie górską aktywność przewidzianą na tą wycieczkę.












piątek, 17 czerwca 2016

Potrójna inicjacja w Beskidzie Żywieckim

 [Marzec 2016]

Nie planowałem jechać w góry. Kilka dni urlopu tuż po Świętach Wielkanocnych wziąłem w konkretnym celu zupełnie nie związanym z jakąkolwiek turystyką. Tak się jednak złożyło, że moje plany uległy zmianie, a ja zostałem z 3 dniami nadprogramowego wolnego, które trzeba było jakoś wykorzystać. W związku z powyższym decyzja o wypadzie w góry była zupełnie naturalna, a jedyne pytania dotyczyły tego "gdzie i z kim".

Święta kończyły się dla mnie u teściów na Podkarpaciu w poniedziałek. W piątek natomiast musiałem już być w pracy w Poznaniu co daje nam 3 dni wliczając w to przejechanie przez pół Polski. Mój pierwszy pomysł dotyczył Bieszczad jednak opcje tą porzuciłem z racji na odległość do Poznania, którą musiałbym pokonać sam autem w jeden dzień będąc zmęczonym wcześniejszym łażeniem po górach. Tatry Zachodnie kusiły ale w tym okresie panuje tam jeszcze zima i bez kursów lawinowych nie chciałem się tam samotnie pchać. Ostateczny wybór padł na Beskid Żywiecki, który jest mniej więcej w połowie drogi z Podkarpacia do Poznania, a jednocześnie jest pasmem które miałem na swojej liście "do odwiedzenia". Pozostało zatem opracowanie tras, zaklepanie schronisk i cieszenie się wizją zbliżającego się wyjazdu.

Od początku wiedziałem jednak, że ten wypad będzie inny niż wcześniejsze gdyż po raz pierwszy postanowiłem jechać w góry samotnie. Wszystkie dotychczasowe wyjazdy spędzałem w gronie co najmniej dwuosobowym i nie ukrywam, że przed wyjazdem byłem ciekaw sam siebie. Nie wiedziałem na ile spodobają mi się samotne wędrówki i wieczory w schroniskach oraz jakie emocje będą mi przy tym towarzyszyć. Z drugiej strony byłem rządny tego doświadczenia. Tak czy inaczej tuż po świętach ruszam na moją potrójną inicjację: pierwszy raz samotnie, , pierwszy raz w Beskid Żywiecki i po pierwszą pieczątkę do książeczki weryfikacyjnej Korony Gór Polski, którą postanowiłem zacząć kompletować.

Dzień 1 - Masyw Babiej Góry

Swój wyjazd zaczynam we wtorek wcześnie rano pakując się do auta na Podkarpaciu i ruszając w kierunku Markowej, do której dojeżdżam około południa. Prognozy na najbliższe dni wieszczą kapryśna pogodę jednak ku mojemu zadowoleniu jak na razie nie jest źle. Słońce raźno świeci, termometr w samochodzie wskazuje ok 17 stopni, a na opady raczej się nie zanosi mimo, że niebo jest trochę zachmurzone. Auto parkuję przy bramie parku, przebieram się zostawiając w bagażniku "cywilne ciuchy", plecak na garb, kijki w dłoń i ruszam zdobywać wysokość. Zamiast przekroczyć bramy parku pnąc się zielonym szlakiem prosto w kierunku Markowych Szczawin oraz Diablaka odbijam jednak na prawo za niebieskimi znakami w kierunku Czatoży.

No to idziemy...

Początek szlaku wygląda nieco podejrzanie

Niebieski szlak prowadzi mnie granicą lasu oraz łąk co w połączeniu z iście wiosenną pogodą oraz widokiem na okoliczne pasma stanowi bardzo zachęcający początek wycieczki. Jednocześnie moje rozleniwione świętami nogi wydają się być wdzięczne za to, że nie każę im się od razu piąć mocno do góry. Dochodząc do Czatoży wypatruję czarnych oznakowań szlaku na Przełęcz Jałowiecką, skręcam ostro w lewo i powoli opuszczam rejon ostatnich zabudowań przekraczając granicę lasu. Wspólny odcinek żółtego i czarnego szlaku prowadzi mnie szeroką, wyjeżdżona drogą aż do bram Babiogórskiego Parku Narodowego. Następnie opuszczam wątpliwej urody leśną drogę kierując się za czarnymi znakami w kierunku Przełęczy Jałowieckiej. Ścieżka prowadzi mnie w tym miejscu ostro pod górę, a samo podejście z pewnością sprzyja spalaniu nałapanych przez święta kalorii. Jednocześnie wraz ze zdobywaniem wysokości wyraźnie spada temperatura oraz pojawia się coraz więcej śniegu. Osiągając Przełęcz Jałowiecką ostatecznie ubieram polar i robię krótką przerwę ciesząc się pokonaniem najbardziej nielubianego przeze mnie odcinka wycieczki (czyt. leśny odcinek prowadzący na pierwszą przełęcz lub grań).

Szlak z Markowej do Czatoży

Szlak z Markowej do Czatoży

Szlak z Markowej do Czatoży

Szlak z Markowej do Czatoży

Przełęcz Jałowiecka
W tym miejscu robią krótką przerwę w celu uzupełniania zapasów energii oraz rozejrzenie się po okolicy. Przede mną długie podejście na Cyl zwany także Małą Babią Górą, które jeżeli wierzyć znakom zajmie mi najbliższe 2 godziny. Szlak wygląda bardzo zachęcająco i pomimo faktu, że nie spotkałem dotąd ani jednej osoby jest przetarty i względnie wydeptany. Pogoda raczy mnie na przemian pięknym słońcem i bardzo przelotnymi opadami śniegu, który bardziej denerwuje niż faktycznie przeszkadza. Ścieżka wznosi się powoli do góry co jakiś czas prezentując coraz śmielsze panoramy widoczne z miejsc, gdzie drzew jest trochę mniej. W okolicach Hali Czarnego zakładam ostatecznie kurtkę, gdyż pomimo względnie dobrej pogody temperatura wyraźnie przypomina, że wyszedłem w marcu w góry.

Ruszamy w kierunku Cyla

Śniadanie na szlaku

W kierunku Cyla

Powoli pojawiają się widoczki

Póki co moje plany dotyczące samotnej wędrówki udaje mi się zrealizować nawet z nawiązką. Beskid Żywiecki zdaje się być całkowicie opustoszały, a pierwszą grupę turystów spotykam dopiero w połowie drogi pomiędzy Halą Czarnego a Cylem. Po wymianie serdeczności ruszam dalej zielonym szlakiem który prowadzi mnie cały czas łagodnie do góry. Nachylenie zwiększa się dopiero w momencie, gdy kopuła szczytowa Małej Babiej Góry jest już dobrze widoczna i zdaje się być na wyciągnięcie ręki. Napędzany wizją szczytu nieznacznie przyśpieszam i po kilkunastu minutach melduję się pod znakiem wyznaczającym wierzchołek.

Podejście na Cyl

Widoki z podejścia

Widoki z podejścia

Widoki z podejścia

Jeszcze tylko kilka metrów..

Widok ze szczytu Cyla

Cyl - 1517 m n.p.m.

Pogoda cały czas dopisuje, choć po minięciu górnej granicy lasu wiatr przywołuje wspomnienia niedawnej wędrówki grzbietem Karkonoszy. Na szczycie melduję się nieco zmęczony długim podejściem które zajęło mi ponad 2 godziny z przełęczy Jałowieckiej. Słońce oślepia, wiatr dmucha solidnie, za to widoki które mnie otaczają w pełni rekompensują te drobne niegodności. Bez trudu także dostrzegam także główny cel mojej dzisiejszej wędrówki, który nawet z perspektywy młodszego bliźniaka robi spore wrażenie. Cykam pamiątkowe zdjęcie pod tabliczką i dużo lepiej wydeptanym szlakiem (nie to, żebym dotychczasowy musiał przecierać) ruszam w kierunku Przełęczy Brona ciesząc się, że w końcu idę w dół chociaż kawałek. Mało tego - udaje nawet mi się spotkać kolejną osobę.

Zejście z Cyla na Przełęcz Brona

Zejście z Cyla na Przełęcz Brona

Osiągając przełęcz sprawdzam dla pewności godzinę i bez większej zwłoki ruszam w kierunku Diablaka. Czerwony szlak który na niego prowadzi jest dobrze wydeptany jednak warunki są już w tym miejscu w pełni zimowe. Gruba warstwa śniegu po którym idę jest mocno ubita i miejscami wyślizgana, a ja sam zaczynam żałować, że nie zabrałem jednak raków. Początkowo mam pomysł aby zdeponować swój plecak wśród otaczających ścieżkę drzew jednak problemem okazuje się jego barwa. Jakby bowiem nie patrzeć jaskrawo-pomarańczowy tobołek mocno wyróżnia się na tle białego śniegu i wymaga naprawdę solidnej "kryjówki". Kiedy w końcu udaje mi się taką wypatrzeć schodzę ze szlaku i... zapadam się w śniegu po pas, co ostatecznie skłania mnie po porzucenia tego pomysłu. Powoli pnę się zatem z plecakiem do góry korzystając z towarzystwa drzew dających dobrą osłonę przed wiatrem. Te jednak dosyć szybko się kończą ustępując miejsca kosówce, a samo podejście robi się bardziej strome. Od tego momentu raki faktycznie by się przydały jednak dalsza wędrówka bez nich nie stwarza większych zagrożeń, choć wymaga nieco wzmożonej uwagi. Po drodze mijam także kolejną osobę oraz robię krótką przerwę na uzupełnienie płynów i nacieszenie oczu widokiem. Końcowy fragment podejścia generuje pewne trudności z racji na silny wiatr i wyślizganą ścieżkę, jednak po po pewnym czasie melduję się zadowolony na szczycie.

Początek ataku na Diablak

Śnieżne stwory na Diablaku

Cel na choryzoncie

Obóz III pod Babią Górą

Atak szczytowy

Diablak - 1725 m n.p.m.

Szczyt Babiej Góry wita mnie wspaniałą panoramą obejmującą Tatry i okoliczne pasma oraz silnym wiatrem, który stara się chyba zdmuchnąć wszystkich śmiałków odwiedzających dzisiaj "królową niepogody". W tej sytuacji nie zamierzam spędzać tu dużo czasu, sięgam po mój kijek do selfie i.... zauważam, że musiał mi wypaść podczas ostatniego postoju na podejściu. O pamiątkowe zdjęcie proszę zatem spotkaną na szczycie dwójkę turystów i ostrożnie ruszam w drogę powrotną na Przełęcz Brona.

Gra świateł na Babiej Górze

Ze szczytu Diablaka

Ze szczytu Diablaka

Tatry ze szczytu Diablaka

Drogę w dół pokonuję w bardzo dobrym tempie. Po pierwsze w końcu schodzę, a nie się wspinam. Po drugie uciekam przed wiatrem. Po trzecie chcę szybko dojść na miejsce ostatniego postoju, aby poszukać zguby. Ta jednak okazuje się wrócić do mnie szybciej niż myślałem za sprawą dwójki mijanych chłopaków którzy znaleźli ją na podejściu i pytają czy to aby nie moja (czyżbym wyglądał na fana selfie?). Tak czy inaczej szybko dochodzę do linii lasu skąd kontynuuję zejście na Przełęcz Brona i dalej do schroniska. Po drodze mijam jeszcze dwóch turystów kultywujących szlachetną sztukę "dupozjazdu na jabłuszku", z którymi ucinam sobie małą pogawędkę na temat technik sterowania jabłuszkiem przy pomocy czekana. Niestety pech do gubienia elementów wyposażenia dziś mnie nie omija i gdzieś w śniegu tracę talerzyk do jednego z kijków. Szczerze mówiąc nie chce mi się go nawet szukać.

Słońce nad Diablakiem

Zejście z Diablaka

Gra światła nad Beskidami

Ostatni rzut oka na Babią Górę z Przełęczy Brona

W Markowych Szczawinach wita mnie kot przy wejściu i jeden człowiek obsługi w bufecie. Poza tym schronisko świeci pustkami. Melduję się, zrzucam majdan w kilkunastoosobowym pokoju w którym jak się okażę mieszkam dziś sam, przebieram się w lżejsze ciuchy i wracam do bufetu na uzupełnienie energii oraz płynów. W międzyczasie do schroniska dochodzą kolejne osoby, choć wszystkich można policzyć na palcach rąk niezbyt wprawnego drwala. Chwilę rozmawiam jeszcze ze spotkanymi wcześniej chłopakami od dupozjazdu, którzy również schodzą tu na obiad po czym wracają na Babią gdzie postanowili dziś obozować, aby kolejny wschód słońca powitać na jej wierzchołku. Reszta wieczoru mija mi na lekturze zabranych przeze mnie czasopism, na które nie mam nigdy czasu w dolinach.

Markowe Szczawiny

Strażnik schroniska
Łączny dystans tego dnia: 15 km
Suma podejść: 1240 m
Ilość ludzi spotkanych na szlaku: mniej niż 10 (większość na Babiej Górze)

Trasa pierwszego dnia


Dzień 2 - Masyw Pilska

Kolejnego dnia po porannym ogarze (pakowanko, śniadanko itd) opuszczam gościnne ściany schroniska i ruszam szybko zielonym szlakiem na dół w stronę Markowej. Pogoda cały czas dopisuje, choć początkowo szlak pokryty jest mocno zbitym śniegiem co nieco utrudnia spacer, lecz dobrze robi na poranny rozruch. Oczywiście im niżej tym częściej spod śniegu wystają kamienie i gleba, aż w końcu na dobre zostawiam za sobą wszelkie ślady zimy. Po niecałej godzinie od wyruszenia docieram do Markowej, przebieram się i ruszam czym prędzej do Korbielowa, gdzie parkuję pod zajazdem Smerk. Z tego miejsca na Halę Miziową prowadzą dwa szlaki - żółty i zielony. No cóż... tym razem podejmuję złą decyzję...

Zejście do Markowej

Zielony szlak wiedzie przez dłuższą chwilę asfaltem. Następnie odbija w prawo i zamienia się w średnio widoczną ścieżkę prowadzącą od razu ostro pod górę po stoku narciarskim. Gramolę się zatem szybko zyskując wysokość i zastanawiając się jak się tędy chodzi zimą (no chyba, że szlak pieszy jest wtedy zamykany). Tymczasem stok pokryty jest sypkimi kamieniami i płatami brudnego śniegu, który nie zdążył się jeszcze rozpuścić. Jedynym pocieszeniem jest to, że  podczas podejścia znajduję... tależyk do kijka - dokładnie taki jaki wczoraj zgubiłem. Pomimo niewielkiego dystansu jaki przebyłem postanawiam zrobić sobie pierwszy postój regeneracyjny przy stacji wyciągu po czym nieświadomy tego co przede mną ruszam dalej.

Widok ze stoku w kierunku Korbielowa

Czas na drugie śniadanie

Powyżej stacji znajduje jeden zielony znacznik szlaku po czym wszelkie wskazówki znikają. Dalszych oznakowań nigdzie nie widać, a kamienne podłoże nie pozwala na szukanie ścieżki po śladach wcześniejszych wędrówek. Po raz pierwszy tego dnia na dłużej siadam do mapy aby określić kierunek poruszania się, który jednoznacznie wskazuje dalsze podejście stokiem aż do granicy lasu. Dochodząc do niej czuję ulgę, że mam już ten stok za sobą jednak znaków jak nie było tak nie ma. Sieć leśnych dróżek w tym miejscu jest stosunkowo gęsta a "drogowskazy" określają jedynie kierunek marszu do poszczególnych polanek i wyciągów, co osobiście na niewiele mi się przydaje. Czas więc pogodzić z tym, że pomimo wytyczenia szlaku pieszego turysta bez nart jest w Korbielowie ewenementem, a ci śmiałkowie którzy się tu zapuszczą muszą radzić sobie sami. Osobiście traktuję to jako okazję do pracy z mapą oraz określania azymutów co też siłą rzeczy czynię. Mapa, sprawdzanie poziomic oznaczających wysokość, ocena terenu i otoczenia, wyznaczanie kierunku marszu - tak mniej więcej mija mi ten odcinek wycieczki. Zielone znaki na mojej drodze pojawiają się jednak od czasu do czasu co daje mi prawo przypuszczać, że  taka forma orientacji w terenie wychodzi mi całkiem nieźle. Mijam kilka mniejszych wyciągów służących szkoleniom najmłodszych narciarzy, a następnie główną drogą na której znajduję już lepsze oznakowanie podchodzę na Halę Miziową zadowolony z faktu, że nawet tak bardzo nie pobłądziłem. Z pewnością jednak sporą część trasy pokonuję poza szlakiem lub równolegle do niego.

Widok ze stoku.. tzn szlaku

Początki leśnego odcinka

Hala Miziowa o tej porze roku przedstawia krajobraz który wielu określiłoby jako przygnębiający. Praktycznie wszystkie budynki bogatej infrastruktury nastawionej na narciarzy i snowboardzistów stoją zamknięte na cztery spusty, jedyną formą życia jest owczarek szwendający się koło budynku GOPRowców, a zalegające pokłady starego i mokrego śniegu dopełniają obrazu całości. Mi to jednak wcale nie przeszkadza. Na tym wyjeździe szukałem odrobiny samotności i zadowolony z przebytego odcinka kieruję swoje kroki do schroniska gdzie zostaję dłuższą chwilę.

Wejście na Halę Miziową

Schronisko na Hali Miziowej

W samym schronisku pustki - a jakże. Melduję się w pokoju na ostatnim piętrze gdzie przepakowuję plecak tak, aby na Pilsko wziąć tylko zupełnie niezbędne rzeczy i schodzę do bufetu na obiad. Po uzupełnieniu zapasów energii oraz krótkiej odsapce ruszam na górujące nad schroniskiem Pilsko. Żółty szlak prowadzi mnie po grubej warstwie śniegu ostro w górę, ale ja lubię takie warunki. Szlak jest na tyle szeroki, że każdy przemierzał go własną ścieżką przez co śnieg nie jest ubity ani wyślizgany. Podczas stosunkowo krótkiego podejścia szybko zyskuję wysokość. Pogoda cały czas jest po mojej stronie, choć zaczyna coraz bardziej bezczelnie dmuchać. Po dojściu na Halę Słowikową przychodzi moment w którym jeden polar nie wystarcza i trzeba zanurkować w plecaku za kurtką... która jak się okazuje została w schronisku. No po prostu geniusz! Trzeba być mną, żeby nie spakować kurtki na szczyt Pilska w marcu. Na szczęście mam drugi polar który niezwłocznie zakładam wraz z czapką, odzyskując tym samym pełny komfort termiczny. Tak odziany sprawnie podchodzę pod Górę Pięciu Kopców gdzie robię pamiątkowe foty i wypłaszczoną kopułą kieruję się w stronę najwyższego punktu. Po drodze co jakiś czas zapadam się w śniegu po kolana, jednak otaczające mnie okoliczności przyrody wszystko rekompensują. Tatry, Mała i Wielka Fatra, Babia Góra spowita chmurami oraz cała reszta krajobrazu stanowią piękne zwieńczenie dzisiejszej wycieczki. Robię zatem piątkowe zdjęcia na szczycie i w poczuciu spełnienia wracam po swoich śladach do schroniska.

Spojrzenie wstecz z podejścia na Pilsko

Atak szczytowy

Wypłaszczenie Pilska

Widok z Pilska

Widok z Pilska

Widok z Pilska
Na miejscu przebieram się w luźniejsze ciuchy, biorę swoje lektury i schodzę do jadalni na drugi obiad. W czasie mojej nieobecności skład osobowy schroniska na ten dzień zwiększa się dwukrotnie - pojawiła się para z dzieckiem. Obserwuję brzdąca najpierw znad talerza, następnie znad lektury i spokojnie sączonego piwa i tak w dużym skrócie mija mi reszta wieczoru.

Wieczorny widok z mojego apartamentu

Łączny dystans tego dnia: 13 km
Suma podejść: 969 m
Ilość ludzi spotkanych na szlaku: 0

Trasa drugiego dnia

Dzień 3 - Powrót i podsumowanie

Kolejnego dnia po śniadaniu pakuję majdan i wyruszam w drogę powrotną w dolinę. Początkowo, w fazie planowania wycieczki rozważałem powrót "na około" przez Przełęcz Glinne i Beskid Korbielowski, ale plany te porzucam. Trochę mi się nie chce, trochę zniechęcają mnie poranne mgły otulające okolicę, a trochę nie mam parcia na dodatkowy etap wycieczki. Postanawiam zatem wrócić prosto pod zajazd pod którym zostawiłem wczoraj auto, tym razem korzystając z innego szlaku. Z ciekawości oglądam szlakowskazy na Hali Miziowej jednak nie udaje mi się znaleźć takiego, który wyznacza wspólny odcinek żółtego i zielonego szlaku. W poczuciu pogardy dla miejscowego oznakowania ruszam drogą którą wczoraj podchodziłem rozglądając się za odbiciem w kolorach słońca. To jednak również nie jest porządnie oznaczone i trafiam na nie dopiero po pewnym czasie. Na szczęście bardzo szybko przekonuję się, że  mój trud się opłacił. Szlak trawersuje zbocze którym wczoraj podchodziłem prezentując prawie cały czas widok na dolinę odgradzającą go od sąsiedniej grani i niczym nie przypomina brzydkiej, rozmokłej drogi z wczorajszego podejścia. Wąska ścieżka prowadzi mnie stromo w dół po kamieniach aż po krótki odcinek asfaltu, którym kończę mój dwudniowy ale bardzo fajny wyjazd.

Hala Miziowa tuż przed wschodem słońca

Wschód słońca nad Halą Miziową

Początek zejścia w dolinę

Schodzimy

Schodzimy

Schodzimy

Schodzimy

Ostatnie ładne miejsce wycieczki. Dalej już tylko asfalt
Beskid Żywiecki na przełomie marca i kwietnia z całą pewnością nie jest wyborem dla każdego. Poza rejonem Babiej Góry można wędrować cały dzień stosunkowo popularnymi szlakami i nie spotkać nikogo na swojej drodze. Podobnie jest w schroniskach. To co dla innych mogłoby być wadą dla mnie stanowiło jednak zaletę. Wyjeżdżając chciałem doświadczyć samotnej wyprawy w góry i plan ten udało mi się zrealizować z nawiązką. Przy okazji zdobyłem pierwszy szczyt do Korony Gór Polski od momentu kiedy postanowiłem są kolekcjonować oraz naładowałem akumulatory. A co do samego Beskidu... Rejon Babiej Góry zdecydowanie przypadł mi do gustu i będę tam wracał. Masyw Pilska z kolei stanowi ciekawą propozycję ale dla narciarzy i snowboardzistów, a nie turystów pieszych. Tak czy inaczej wyjazd zdecydowanie udany - szkoda tylko, że taki krótki.